środa, 5 października 2016

Turnus rehabilitacyjny - Stobno

No i jednak mama mówiła prawdę. Jadę na kolejny turnus rehabilitacyjny. U nas to chyba tradycja, że i ja i mama chorujemy przed turnusem. Ja mam oczywiście katar i kaszel i prawie zawsze kończy się to zapaleniem oskrzeli, a mama zawsze jakąś infekcje łapie. Tydzień przed turnusem zaczęłam brać leki i nie jest ze mną tak źle, a mama ma zapalenie spojówki i początki grypy.
Leki u mnie zaczęły działać, więc jadę, a mama chodzi z załzawionymi oczami. Tata musiał wziąć zwolnienie i to z tatusiem jadę na pierwszy tydzień. Mama też pojechała, ale wieczorem wróciła do domku.
Jak wygląda ośrodek. Jest położony na uboczu małego miasteczka, w lasku. Wszędzie naokoło są drzewa. Okolica naprawdę urocza. Sam ośrodek niewielki, widać, że wszystko było robione nie od razu. Jeden budynek połączony z drugim, tu lepsze pokoje, tam jeszcze niewyremontowane. Ale po kolei wszystko się zrobi.
Sala rehabilitacyjna jest jedna, po całym ośrodku są rozsiane pokoje do terapii. Trochę brakuje miejsca, przydałoby się więcej sal do rehabilitacji ruchowej. Tutaj wszystkie dzieci rehabilitują się razem. I jak to ja wystarczyła jedna osoba zbyt głośna i zaczynam płakać. Gdy płacze to koniec rehabilitacji. Na szczęście jakoś ten problem udało się rozwiązać.
W dniu przyjazdu zostaliśmy przywitani przez kierowniczkę ośrodka i rodzice zostali oprowadzeni po całym budynku. Pani Ania pokazała nam gdzie są sale do ćwiczeń i innych terapii. Zupełnie inaczej niż w Michałkowie. To nam się bardzo spodobało. Dostaliśmy klucze do pokoju i ...no mały. Po wstawieniu mojego łóżeczka naprawdę zrobiło się ciasno. W pokojach są łazienki co ułatwia życie. Mama rozpakowywała moje rzeczy, tata przynosił kolejne torby. Do pokoju przyniesiono nam menu. Tutaj tak jak w Michałkowie jest catering. Różnica jest tylko taka, że można sobie z menu powybierać posiłki, jakie chcemy jeść. Są do wyboru dwa rodzaje śniadań i kolacji, a obiad można wybrać z trzech które proponują. Codziennie obiady były inne. Jak na razie przywitanie i te kilka pierwszych godzin całkiem miło spędziliśmy.
Po południu było spotkanie z rehabilitantami i lekarzem rehabilitacji odnośnie ustaleń co do moich ćwiczeń. Wszystko załatwili rodzice, bo oni lepiej wiedzą co jest i potrzebne a co nie.
Mama koło 19 pojechała do domu dalej leczyć oko i a'la grypę. Ja zostałam z tatusiem.
Rodzice szukają dla mnie idealnego ośrodka, gdzie byłabym rehabilitowana. Dlatego jak mama poczytała, że są tu koniki to czemu nie miałabym spróbować. Lubię zwierzęta i konie też pewnie polubię.


 Podczas całego pobytu w Stobnie jeździłam na dwóch koniach. Ten piękny brązowy konik to dziewczynka, która nazywa się tak samo jak ja - JAGÓDKA!!!
Cudowne imię i cudowny konik.




Drugi konik nazywał się Tymianek, ale o Tymianku trochę później coś Wam powiem.
Wracając do ośrodka. W poprzednim poście o Michałkowie pisałam, że nie ma za bardzo gdzie spędzić z dzieckiem czasu między zajęciami i po nich. Tutaj jest odwrotnie. Na piętrze gdzie miałam pokój jest taras, zadaszony i to całkiem sporych rozmiarów. Jest dywanik i stoliczek. Tutaj często przesiadywałam czekając na zajęcia. Nawet jak padało to można tu było siedzieć, bo deszczyk nie leciał do środka. Na dworze jest bardzo duży namiot ze stolikami, gdzie często dzieciaczki z rodzicami sobie przesiadywali. Na całym placu zabaw są miejsca do zabawy. Tu piaskownica, tu huśtawki.

Pod koniec tygodnia przyjechała mama. Weekend spędziliśmy razem. Pojechaliśmy do Witnicy skąd pochodzi mój dziadziuś. Odwiedziliśmy mamy ciocię, wuja, mamy kuzynkę Gosię i jej córeczkę Emmę. Emma ma tylko kilka tygodni i jest najmłodsza w rodzinie. Mama gapa nawet nie zrobiła nam wspólnego zdjęcia. Ale mówię Wam my obie takie piękne, może dobrze że nie ma tego zdjęcia, bo jeszcze ktoś chciałby nas ukraść. Dwie piękności na jednym zdjęciu.
Dopóki tatuś był z nami czas nam tak wolno płynął. Spędzaliśmy całe dnie na dworze. Łapaliśmy witaminki od słoneczka. 




Siedzieliśmy na placu zabaw, a jak słonko za bardzo świeciło chowaliśmy się na taras.
Razem ze mną na turnusie była Oliwcia. Nasze mamy zgadały się, że jedziemy na ten turnus w facebooku. Okazało się, że nie dość że ten sam ośrodek to jeszcze ten sam termin. Oliwcia z rodzicami wariatami mieszka w Łodzi, więc bliziutko mnie. Na Oliwkę rodzice mówią Szatan. Nie wiem dlaczego, przecież jest grzeczna jak ja.



Tata wrócił do domu, bo wiadomo praca i inne dorosłe sprawy. Ja zostałam z mamą i ...tak jak w Michałkowie. Rano śniadanie i fryzurka.
 Codzienna rehabilitacja na koniach. Tutaj jadę na Tymianku. A wiecie dlaczego tak leże i dziwnie wyglądam?? Bo Tymianek ciągle puszczał bąki. To normalne jak koń co ileś tam kroków robi bąka, ale Tymianek robił to co krok. Mówię Wam ale czad!!! Hipoterapia, aromaterapia i muzykoterapia w jednym.
 Po konikach trzeba się było przebrać w ubranka nie konikowe i dalej na ćwiczenia. Jak z mamą miałam chwilkę wolnego to zawsze, ale to zawsze były buziaki. W końcu mamusi prawie tydzień nie widziałam.
 Przed obiadkiem jak miałyśmy chwilę to szłyśmy na szybki spacerek wokół ośrodka.

 Po obiadku była drzemka i znowu na dwór...

 ...albo na taras.


 Czasami miałam tak ustalone zajęcia, że nawet po obiadku, po drzemce i po spacerku miałam jeszcze trochę wolnego. Wtedy to ja z Szatanem Oliwką zajmowałyśmy korytarz.

 Plądrowałyśmy wszystkie pokoje na piętrze...
 ...knułyśmy co tu jeszcze nabroić...
 ...gdzie tu jeszcze wejść, gdzie nas jeszcze nie było...
 ...a potem zabierali Oliwię na zajęcia i zostawałam sama.
 A tutaj ja na pierdziochu Tymianku.


 Na drugi dzień to samo od rana rehabilitacja ruchowa, koniki i pozostałe zajęcia.
Co drugi dzień miałam wirówkę. To taka mała, ale głęboka wanna z hydromasażem. Pierwszego dnia bardzo się bałam tego hałasu, dopiero kiedy zobaczyłam, że jestem po szyję w wodzie i jak jest przyjemnie przestałam płakać. I nawet zaczęło mi się to podobać. Kolejne razy były już bez strachu nawet ten hałas mi nie przeszkadzał.












A oto moja rehabilitantka. Złapałyśmy fajny kontakt i rehabilitacja obywała się bez płaczu. Jakieś tam nerwy musiałam od czasu do czasu pokazać.





Jak na każdym turnusie tutaj też miałam dzień kryzysu. Dzień kryzysu to jest trzeci lub czwarty dzień turnusu, gdzie zmęczenie daje o sobie znać. Mogę się wysypiać w nocy i ładnie przesypiać drzemki, ale dzień kryzysu zawsze mnie dopada na turnusach. Bolą mnie mięśnie, mam zakwasy i po prostu jestem zmęczona. A tu jeszcze każą ćwiczyć i nie odpuszczają.



Gdy dzień kryzysu minie i mamie uda się mnie tego dnia położyć wieczorem spać kolejny dzień jest już lepszy. Dużo dzieci ma takie dni na turnusach, ja nie jestem wyjątkiem. 
Gdy kryzys minie można dalej ćwiczyć i rozrabiać między zajęciami.






Podsumowując.
Pojechaliśmy do Stobna ze względu na konie. Rehabilitacja była na niższym poziomie niż w Michałkowie, ale cała reszta czyli ośrodek, jedzenie i atmosfera była lepsza. Problem był rano z ciepłą wodą, ale jak komuś to nie przeszkadza to polecam. Mieliśmy bardzo zgraną ekipę na turnusie. Za rok znów tu przyjeżdżamy na początku czerwca. Będzie z nami Oliwka, Zosia i cała reszta z naszego korytarza. 
Hipoterapia mnie zachwyciła. Trzeba się przygotować na zapachy, ponieważ nasze pokoje znajdowały się nas stadniną i ujeżdżalnią. Drugiego dnia pobytu ten zapach jest już niezauważalny. Rodzice musicie pamiętać, że to są konie a nie francuskie pieski. Nam to absolutnie nie przeszkadzało. 
Pobyt był miły, atmosfera całego turnusu przyjemna. Były zabawy w soboty dla dzieci i dla rodziców. Tutaj po zajęciach nie dało się nudzić, zawsze coś było. A jak dzieci szły spać, to był taras...i rozmowy do północy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz