Działo się, tyle Wam powiem. Działo się tyle, że nie wiem od czego zacząć.
W pierwszych dniach lutego znowu złapałam zapalenie oskrzeli. Jak zawsze zaczęło się niewinnie. Lekki katarek i kaszelek i nagle pewnej nocy budzę się z płaczem, ja nie śpię, rodzice też.
Od razu pojechałam z mamą do lekarza i zaczęłam brać leki.
Nie cierpię inhalacji, przynajmniej przez pierwsze trzy dni. Potem jakoś się przyzwyczajam i nawet sama trzymam przy nosku tą maskę, ale na początku boję się tego okropnego hałasu jaki wydaje ta malutka maszynka.
Rodzice zawsze mnie wtedy tulą i mocno kochają. Tatuś jest bardziej mięciutki od mamusi, więc częściej mnie tatko przytula. Mama wtedy ma czas na gotowanie, sprzątanie, pranie, prasowanie... i inne rzeczy co robią pozostałe mamusie. Przynajmniej mam czyste ubranka i pyszne obiadki. No i oczywiście mam wtedy więcej tatusia dla siebie, bo on to ciągle w pracy siedzi i czasami już śpię kiedy wraca do domu. Jak to powiedzieć takie życie. Jak mama już nie wyrabia fizycznie to prosi tatka, żeby wziął w pracy troszkę wolnego. Mama ma cukrzyce typu I i nie może być tak bardzo długo zmęczona i niewyspana, bo to odbija się na jej cukrach. Są wysokie i wtedy mamusia nie może rana wstać w ogóle z łóżka, może też trafić wtedy do szpitala nawet na tydzień. I co ja wtedy zrobię???
Po tygodniu ładnie zaczęłam zdrowieć i już było super, aż rano zaczęłam wymiotować czymś co przypominało krew. Tata szybko wstał i obudził mamę. Mama jak mnie zobaczyło, to zaczęła płakać, bo znowu miałam coś co przypominało atak padaczki. Tak jak miałam rok temu w kwietniu. Dobrze, że rodzice po poprzednim ataku zaopatrzyli się w lek Relased, który po podaniu do pupki ma taki atak powstrzymać. Tata trzymał mnie na rączkach i pilnował, żebym nie zadławiła się tymi wstrętnymi wymiocinami a mama dzwoniła po karetkę. Szybko mnie spakowała i pozostało nam tylko czekanie na karetkę. Po około 40 minutach ( WOOOW jak szybko !!! ) w końcu przyjechali. Mama ze mną wpakowała się do karetki a tatko jechał za nami autkiem. Jak na złość u nas w Piotrkowie oddział dziecięcy był zamknięty, bo się remontował czy przenosił do innego szpitala i musiałam jechać do szpitala w Tomaszowie Mazowieckim. Mama mówiła, że jechaliśmy tak długo, że myślała, że nas wiozą do Warszawy. Tam na izbie przyjęć też się nie śpieszyli. Gdy dostałam się na oddział, to tata kazał mamie jechać do domu i przywieźć jakieś jedzenie, picie i ubrania. Mama po trzech godzinach była z powrotem. Tatuś powiedział, że zostanie ze mną na noc i żeby mama jutro przyjechała go zmienić. Mama też musiała się uspokoić i przypilnować cukrów.
Niestety w domu mama bardzo źle się poczuła i zadzwoniła do babci. Babci sąsiad przyjechał po mamę i tak się stało, że po dwóch dniach kiedy wychodziłam ze szpitala mama dopiero była na siłach, żeby wsiąść w auto i po nas przyjechać. Tata to się dopiero zamartwiał. Bał się o mnie i o mamusię. Ale w końcu wszystko dobrze się skończyło i wróciliśmy wszyscy do domu.
Z mamunią pół dnia przeleżałam w łóżku, bo jeszcze była słaba i się przytulałyśmy. Trzydniowa rozłąka robi swoje.
Na drugi dzień wróciłam do swoich normalnych czynności, czyli robienie bałaganu...
...śmieszki i uśmieszki...
...cacanie świnek moich kochanych.
Rodzice nie kazali mi chodzić na razie do przedszkola, bo za kilka dni miał się odbyć koncert charytatywny. Nie mogło mnie tam zabraknąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz